użyła wtedy wobec Scotta. Ale niewątpliwie chciała, aby kandydat na męża był kimś, kto ma przed sobą "dobre perspektywy", jeżeli nie ma to być król, to niech chociaż będzie następca tronu. A widoki Scotta w owym czasie wyglądały nieszczególnie. Odtrącony wrócił do Nowego Jorku, porzucił pracę i próbował szukać pociechy w butelce. Przez trzy tygodnie nie wypuszczał kieliszka z rąk i dopiero prohibicja przerwała ten pijacki ciąg. Nie mogąc zapić się na śmierć (jak napisał potem w liście do Edmunda Wilsona), pojechał do rodzinnego Saint Paul, gdzie przyszedł na świat dwadzieścia trzy lata temu, i zabrał się na nowo do pisania powieści, nad którą pracował już od jakiegoś czasu. We wrześniu wysłał rękopis Scribnerowi, który w odpowiedzi przysłał mu do podpisania wydawniczą umowę. Podekscytowany napisał list do Zeldy, w którym informował ją o otwierających się przed nim możliwościach kariery pisarskiej, i pytał, czy może złożyć jej wizytę w Montgomery. Odpisała również bardzo podniecona, że chętnie go u siebie zobaczy, prosząc jednocześnie, aby przywiózł ze sobą butelkę dżinu.

Jego wizyta była krótka, ale owocna. Zelda była pod dużym wrażeniem jego pewności siebie. Zaręczyli się po raz drugi, przyrzekając sobie pobrać się, jak tylko powieść ukaże się w druku. Powróciwszy do Nowego Jorku z nową energią zabrał się do pisania opowiadań. Publikacja powieści This Side of Paradise stała się urzeczywistnieniem jego najskrytszych marzeń. Książka cieszyła się takim powodzeniem, że utorowała mu drogę do innych wydawnictw, które zaczęły toczyć między sobą rywalizację o pierwszeństwo zakupów jego utworów. W krótkim czasie stać go już było na opłacenie osobistego doręczyciela alkoholu, co stanowiło wymowny symbol jego nowej pozycji. Jedno z jego opowiadań przyniosło mu nagrodę w postaci kontraktu z wytwórnią Metro-Goldwyn-Mayer na prawa autorskie do filmu. Za pieniądze uzyskane z tego kontraktu kupił Zeldzie w prezencie luksusowy, wysadzany diamentami zegarek na rękę. Zasmakował w roli rozrzutnika i nigdy się już od tego nie odzwyczaił. Wszelkie rady, aby starał się być bardziej oszczędny, odrzucał z pogardliwym lekceważeniem.

Pobrali się w Nowym Jorku na początku kwietnia 1920 roku; wynajęli apartament w Biltmore i zaczęli prowadzić życie na wysokiej stopie. Ta para z odludnej prowincji głębokiego Południa i krańców Środkowego Wschodu stała się stymulatorem towarzyskiego życia intelektualnych kręgów Nowego Jorku. Brylowali na salonach i niezliczonych przyjęciach nie tylko z powodu rosnącej sławy literackiej Scotta, ale również dlatego, iż stanowili wzór podniecającego hedoniz-mu traktowanego jako odtrutka na długą i krwawą wojnę. Nawet przeprowadzka z nowojorskiego hotelu do domu w Westport, Connecticut, nie położyła kresu ich rozrzutnemu życiu; nie było końca przyjęciom, towarzyskim spotkaniom i pijaństwu.

Scott pracował nad drugą powieścią, ale nie było wieczoru, aby oboje kładli się trzeźwi do łóżka. Jeden z przyjaciół opowiadał o przypadku, kiedy Scott przez tydzień trwał w stanie nietrzeźwym, wylewając z siebie w tym czasie - który postronnym wydawał się wiekiem - nieustanny potok słów. Byli chronicznie w długach ("mój Boże, długi to okropna rzecz" - miał napisać smętnie lekkomyślny Scott w piętnaście lat później). Intensywne towarzyskie życie nie przeszkodziło Scottowi w napisaniu w ciągu dwóch lat powieści The Beau-tiful and the Damned, którą opublikowano w marcu 1922 roku. Do swych zabawowych upodobań dołączył teraz jeszcze zamiłowanie do podróży. W maju 1924 roku on i Zelda, będąca już w drugim miesiącu ciąży, wybrali się na wycieczkę do Europy. Podróż przebiegła bez specjalnych zakłóceń, podobnie jak ciąża Zeldy, chociaż poród miała długi i trudny. Frances Scott Fitzgerald, nazywany pieszczotliwie Scottie, urodził się w październiku w Saint Paul. Sześć miesięcy potem Zelda w tajemnicy przerwała swoją drugą ciążę, która była jej ostatnią.

Jej zachowanie zaczęło się stawać dziwne, zwłaszcza w stosunku do Scotta. Na krótko przed wyjazdem do Europy podjudziła go do bójki w jednym z nowojorskich szynków, z której wyszedł ciężko poturbowany. Kiedy po opublikowaniu The Beautiful and the Damned krytyk "New York Tribune" zatytułował swój artykuł "Zelda Sayre" - obraziła się na Scotta, że tak bezceremonialnie sięga do obfitego źródła, jakim są jej dziennik i listy. "Pan Fitzgerald - pisała - o ile wiem, tak pisze on swoje nazwisko - wydaje się wyznawać zasadę, że kolebką plagiatu jest dom". Była zbyt zdolna, aby zadowolić się tylnym miejscem w rydwanie sławy Scotta, i jej chwiejna osobowość zaczęła wykazywać ślady małych, ale złowróżbnych pęknięć. John Dos Passos, który ją poznał mniej więcej w tym czasie i uznał za inteligentną i atrakcyjną kobietę, stwierdził również, że "była w niej jakaś dziwna mała rysa". Pewnego wieczoru, podczas ludowego festynu, jadąc na kole ferrisa Zelda zrobiła uwagę, która nim wstrząsnęła. Starał się sobie później przypomnieć, co powiedziała, ale na próżno; pamiętał jedynie, że była ona "tak zupełnie pozbawiona sensu", iż odniósł wrażenie, "jakby zajrzał w mroczną czeluść... Uświadomiłem sobie nagle, że mam do czynienia z wariatką".