Wiersz miłosny Jana Bolesława Ożóga pod tytułem Zosia

Zosia

Noc pogodna, gwiazdy srebrnie iskrzą,

dom i miesiąc, i sad dookoła —

pachną w płocie rozkwitłe czereśnie.

 

Cisza — błogo — okna pogaszone,

pies pod budą w krawacie z łańcucha,

matka w domu już głęboko we śnie.

 

Dyszał ciężko, jakby z całej piersi

pozostała mu na miejscu serca

twarda skorupa kamienia.

 

Czy jest w domu? I czy czeka na mnie?

Wyjdzie w ogród? — Drżąc jak w wodzie z lodu

ściskał kratę żelaznego cienia.

 

Miał jedynie w oczach wytężonych

ścianę domu i jeden spad dachu

i drzwi strychu niczym dno w kielichu.

 

Uczuł ścisk nagły w jabłku serca,

kiedy okiem dotarł do drabiny —

stała mocno wsparta u drzwi strychu.

 

Czy tak trudno pojąć, co to znaczy?

O figlarko! — śmiech jak chrząszcz na wardze.

Schylił się i szukał ręką w trawie.

 

Stuk, stuk — kamyk z ręki o dachówkę.

Wyjdź, wyjdź, Zosiu, obudź się — spod studni

lecą oczy w górę jak żurawie.

 

Bądźmy sobie tylko

choćby jednym umarłym wspomnieniem,

gwiazdy, pola i obłoki,

wygłaskane grzebieniami z głowy miłej mojej

wśród zielonych włosów lip i klonów

tak niewinnych

jak najmłodsze siostry nasze

w sadach naszych — nasze wiśnie

z białymi wiechami do ślubu.

 

Zaskrzypiały jak wrota kaplicy

z nieba strychu modrzewiowe drzwiczki —

po drabinie schodzi cień, cień złoty.

 

To ty? — podbiegł już w olśnieniu nagłym.

 

Wyciągnęła ramiona do niego

i szła trawą tupiąc z lekkiej psoty,

naga, miękka, w dzikiej woni siana.

 

Psy gdzieś we wsi daleko szczekały

i Stachowi w głowie się zaćmiło,

miesiąc zerwał z oczu kaszkiet biały.