Wiersz miłosny Macieja Szukiewicza pod tytułem Sielanka

Sielanka

Szli oparci o siebie ramieniem i twarzą — —

Niepomni świata, ludzi, czasu i przestrzeni,

Nie słyszeli, co świerki nad głową ich gwarzą,

Nie widzieli, że słońce gór szczyty rumieni,

Nie czuli, że chłód bagien, snując się już w lesie,

Białą, wilgotną zmorą pada na pierś ziemi

I że mech puszysty pod ich stopą gnie się,

Tłumiąc odgłosy kroków pieszczoty miękkiemi,

I że oto na niebie, z wolna i nieśmiało,

Noc błysnęła skrą złotą, drobniuchną i małą,

I majestat swój mrożąc wciąż większym gwiazd rojem

Przestwory napełniła ciszą i spokojem

 

Szli oparci o siebie ramieniem i twarzą,

A jak ważki złociste nad wodą się ważą,

Oni, oczy swe jasne zwróciwszy do wnętsza,

Badali, która chwila dla duszy jest świętsza:

Czy gdy jeszcze pożądań roi sny najsłodsze?

Czy gdy już śnieżne pióra o krwi pożar otrze?

Czy może kiedy rozkosz dreszczem przejmie ciała,

A ona precz odchodzi, powiewna i biała?...

 

Nad tym oni dumali jak u bliźniąt we śnie

Każde dla siebie tylko, jednak tak współcześnie,

Że gdy szyszka z szelestem upadła na chrusty,

A oni przystanąwszy ust szukali usty,

I wzajemnie na licach opierając lico,

W sercach sobie czytali zwiększoną źrenicą —

Byli, jak przeciw sobie stawione zwierciadła,

Między które płomienna pożoga upadła

I jasno się w nich pali i po tysiąc razy

Tysiącznymi w obudwu odbita obrazy

Idzie w bezmiar, z bezmiaru nieznana powraca

I znów mknąc tam, skąd przyszła, blasku nie zatraca,

Jeno w nieskończoności mamiących półmroku

Coraz większą i czystszą wydaję się oku.

Mówiła, przytulając się do piersi jego:

Dziwne... lecz ja tak czuję... — Och, powiedz, dlaczego

Jak cień z światłem, łza z śmiechem pospołu się noszą

Niewysłowiony smutek z bezbrzeżną rozkoszą?

Czemu dla tych upojeń co ciałem kołyszą

I są napiętym nerwom ochłodą i ciszą,

A dla mniszych umysłów skalaniem i grzechem,

Tęskność i melancholia koniecznym są echem?

Jak to tłumaczyć, powiedz? Czy może w tym leży

Upragnienie rozkoszy nowej, innej, świeżej?

Czy może jest w tym smutek błędnego motyla,

Co płacząc startych skrzydeł, nad lilie się schyla?

Może to brzóz żal niemy, co z rozwianej wici

Sączy się niewidzialny, a kogo pochwyci,

Temu najrańszy ranek, najzłocistsze słońce

Zamienia na wieczory tęskne i płaczące? —

Czyżby mogła natura karcić twór bezmyślnie

Za to, że pierś do piersi chciwie się przyciśnie,

Do warg przytulą wargi, i do duszy dusza?

I czymże jest natura? i cóż ją to wzrusza?

Snadź inna moc to sprawia... Oto, odkąd pomnę,

Ile razy patrzyłam na dzieła ogromne,

Czy była to z Apollem pędząca kwadryga,

Czyli Komedia Danta, czy dzika pieśń Griega,

Czy też nimfa zaklęta geniuszem Bocklina,

Co na słońcu swe ciało różane wygina

I w paluszkach zagniata perły z fali miękkiej

I jak piasek wciąż sypie je z ręki do ręki —

Zawsze, zawsze i wszędzie marmur, ton, rym, płótno,

Zostawiały mnie z twarzą jednakowo smutną...

I nie mógł to być refleks tych drgnień i tych skurczy,

Przez które wykonawców przechodził duch twórczy,

Bo to samo przymglenie czucia, woli, myśli

Miałam, gdyśmy na szczytach nad chmurą zawiśli,

Poglądali w dal siną, rozmiarem tak mroczną,

Że zda się oczy nigdy i nigdzie nie spoczną —

Więc w czymże tkwi ten smutek i kędy ma leże

I skąd tak niespodzianie, tak nagle się bierze,

Ze w drodze do dusz naszych nic go nie oszuka

Ni szał zmysłowych uciech, ani boska sztuka?

Gdzie szukać jego źródeł? A może... wiesz? może...

Tylko się nie śmiej ze mnie! — ja, widzisz, wciąż tworzę

Zawrotne hipotezy, dziwaczne teorie,

Na przykład: skąd błękitne, przydrożne cykorie,

Niemal całkiem bezlistne, jak często je widzę,

Mają kwiat tak ogromny na wątłej łodydze?